14 marca, w dniu urodzin Jacka, opuściłam półdiable gniazdo i ruszyłam do Poznania, do mojego nowego domu. Podróż zniosłam godnie, pospałam, popodglądałam widoki za szybą. Przez chwilę trochę niedobrze było, ale wspólnie opanowaliśmy sytuację.
A dom...co tu dużo gadać, dom jak dom: podłoga, kąty do obwąchania, obsikania, różne pomieszczenia, a każde ważne np. kuchnia, gdzie Jacek gotuje, gdzie stoją moje dwie własne piękne, wielkie (dużo wsadu!)
miski. Tam najczęściej zadzieram głowę - niby pomagam, łapię odrzuty towaru :-) Albo łazienka, z wielką maszyną, która hałasuje i różnymi kabinami nieznanego przeznaczenia.
Hmm teraz taka mądra jestem, ale pierwszy tydzień pełen był emocji, a mieszkanie jak dżungla - nieznana i niebezpieczna.
Nie mogłam jeszcze zażywać spacerów, ale... zima na balkonie też bywa atrakcyjna. Jest śnieg? Jest. No więc o co chodzi? :-)
A obok wspomnienie moich łapek i poduszek, nie skalanych twardą rzeczywistością, brudnym brukiem i w ogóle jakąkolwiek pozadomową nawierzchnią .